Słowem wstępu

Jest to blog o tematyce yaoi, a dokładniej, to bardzo hard-yaoi, także wszystkich homofobów i wrażliwców kulturalnie ostrzegam. Całą resztę zapraszam do czytania i komentowania. Jeśli ktoś chce być informowany o nowych rozdziałach, proszę o wpis w komentarzu wraz z numerem gg.

niedziela, 18 kwietnia 2010

Rozdział 2

Wiem, musieliście czekać długo. Ano, jestem leniwa bestyja, a ostatnio miałam sporo zajęć. Jeśli chcecie mnie najskuteczniej pogonić, to najlepiej napisać na gg, bo tutaj nie zaglądam tak często. Przynajmniej rozdział jest moim zdaniem dość długi. ^^
Heh, śmieszą mnie te domysły "jak oni to będą robić?", widzę, że to podstawowy problem. No zastanówcie się, przecież węże też to "jakoś" muszą robić, prawda? A'propos, wiecie, że penis węża pobudza libido? xd
Dedykacja dla Sylver w podziękowaniu już ona wie za co, oraz dlatego, że to ona wybrała, co następne mam napisać. ;*
Dedykacja również dla Emsziego, za to, że jest, że będzie, i że o tym wiem, i że on o tym wie. I za wierną betę, mimo, iż nie lubi yaoi. ;*
Zapraszam.



Rozdział 2



Obudził się w jakimś pomieszczeniu. Nie kojarzył go z żadnym, które zna, musiał więc znajdować się bardzo daleko od swojej wioski. Powoli podniósł się do siadu i przetarł dłonią czoło. Dopiero po chwili ze zdziwieniem skojarzył, że leży na miękkich, pozłacanych i bogato zdobionych poduszkach z frędzlami. Uniósł brwi ze zdziwienia i przesunął dłonią po ich materiale. Pierwszy raz miał okazję do bezpośredniej styczności z czymś tak pięknym i cennym. W swojej wiosce, według tradycji dotyczącej mężczyzn plemienia, musiał spać na szorstkich, twardych skórach tego, co sam sobie upolował - tak więc nie miał zbyt wygodnego posłania, zważywszy na jego umiejętności. Dobrze, że nie miał żony, bo w pierwszej kolejności musiałby zadbać o jej potrzeby…

Otrząsnął się z zamyślenia i stwierdził, że czuje się całkiem dobrze. Nie doskwiera mu głód, zimno ani nie boli go głowa. Zaraz jednak zapomniał o tym fakcie, gdy przypomniał sobie inny – nie wie, gdzie jest. Pamięta tylko tego gada…

Teotecoatl zerwał się gwałtownie z poduszek i, gnany nagłym impulsem strachu, podbiegł do kamiennych drzwi komnaty. Gdy tylko jego dłonie zetknęły się z kamienną powierzchnią, usłyszał gdzieś obok groźne warczenie. Zamarł w bezruchu, by po chwili powoli i niepewnie obrócić głowę w stronę dźwięku.

W rogu pomieszczenia spoczywał ogromny, czarny wilk. Miał aksamitną niczym noc, lśniącą, długą sierść oraz ciemne ślepia z bordowymi refleksami. Można by było powiedzieć, że gotów jest do snu, gdyby nie uniesiony łeb, czujnie postawione uszy, oczy wlepione w młodego Azteka oraz obnażone kły. Nozdrza drgały gwałtownie, jak u drapieżnika wietrzącego swą ofiarę. Chłopak wiedział, że pozycja wilka nie daje mu żadnej szansy na ucieczkę - zwierzę może w ułamku sekundy rzucić mu się do gardła.

Cofnął się bardzo powoli, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów, by nie sprowokować bestii. Wilk jednak, widząc to, spokojnie ułożył łeb na swoich łapach i ziewnął, chwaląc się swoimi ostrymi zębiskami. Teotecoatl zmarszczył brwi. Czyżby zwierzę było strażnikiem? Miał go pilnować? I gdzie się podział ten gad? Gdzie on sam się w ogóle znajdował? Nie spuszczając wzroku z wielkiego psa, podszedł powoli do okna – szczeliny w ścianie, której nie wypełniały kamienie – i oparł dłonie o parapet. Budynek, w którym przebywał, znajdował się na bardzo wysokim wzgórzu. Na tyle wysokim, by u podnóża zaległa gęsta mgła. Na horyzoncie słońce zatapiało się już w gładką taflę morza, rzucając na niebo pomarańczowo-różowe refleksy.

Aztek nie umiał na razie myśleć o tym dziwnym mężczyźnie jak o swoim bogu. To było tak nierealne, tak kompletnie nierzeczywiste i niemożliwe, że cały czas podświadomie się tego wypierał. Mimo, iż wszystkie fakty wskazywały na to, że wąż naprawdę jest TYM wężem, to chłopak cały czas upierał się przy malutkiej szansie, że to wszystko jest jednak pomyłką albo snem. Ale co, jeśli nie? Co, jeśli to naprawdę jest jego bóg? Co powinien zrobić i jak się zachować?

- Oczywiście wielbić mnie z jeszcze większą wiarą – usłyszał za swoimi plecami. Odwrócił się gwałtownie w miejscu, zaciskając dłonie na parapecie. Nie usłyszał wejścia mężczyzny – a uściślając, to jego wpełznięcia. Przełknął ślinę, nadal wpatrując się w tę dziwną istotę ogromnymi, niedowierzającymi oczyma. Nadal nie mógł uwierzyć, że coś takiego istnieje, więc wodził wzrokiem od rogów, zdobiących czarnowłosą głową, poprzez drapieżne, złote oczy z pionową źrenicą oraz łuskowaty, potężny ogon, na jego końcówce ozdobionej barwnym pióropuszem skończywszy. Chłopak zauważył z zażenowaniem, że mężczyzna ma na biodrach zawiązaną jedwabną, posrebrzaną chustę. Nie zauważył jej wcześniej, ale dlaczego się dziwi? To chyba logiczne…oczywiste…, że musi być, prawda?

- Rozumiem, że jestem piękny i nie możesz oderwać ode mnie spojrzenia, ale taka dokładna obserwacja jest nieco nietaktowna, nie uważasz? – spytał łuskowaty, unosząc jedną brew i uśmiechając się kącikiem ust z zadowoleniem. Zdawał się być rozbawiony zachowaniem swojej ofiary. Zaczerwieniony chłopak zmarszczył brwi i zacisnął dłonie w piąstki.

- Gdzie ja jestem?! – spytał głośno, bardzo głośno, a jego głos odbił się od kamiennych ścian i z echem rozniósł po opustoszałej budowli. Quetzalcoatl zastrzygł swoimi długimi uszami, które były bardzo wrażliwe na hałas. Widać to nie było dla niego przyjemne odczucie, bo zmrużył z irytacją gadzie oczy i ostrzegawczo zasyczał. To nieco utemperowało bruneta, który zacisnął mocno usta w wąską kreskę. Bóg parsknął złośliwym śmiechem.

- Wiesz, to bardzo dobrze, że masz język, bo czasem zachowujesz się, jakby Ci go wycieli. A to byłaby dla mnie wielka strata… - zakończył z udawanym smutkiem i zbliżył się nieco do chłopaka, który spiął się cały, ale jednak nie uciekł i nie spuścił wzroku ze złotych tęczówek. „Odważny jest”, pomyślał wężowaty „Tym lepiej dla mnie” , dodał w myślach z zadowoleniem.

- Jesteś w mojej świątyni wzniesionej bardzo dawno temu przez mych uczniów. Bardzo blisko twojej…wioski. – wyjaśnił spokojnie, ale widząc zdumienie w oczach chłopaka, dodał: - Nigdy nikt z was nie widział wzgórza, ukryłem je przed wścibskimi oczyma. To nie było trudne. I dobrze, że tak zrobiłem. Czcicie mnie, gdy jestem daleko, z przyzwyczajenia, ponieważ „tak trzeba”, ponieważ „bóg się rozgniewa”. A za każdym razem, gdy stanę z moim wyznawcą twarzą w twarz… wiara go opuszcza, jego zachowanie i postawa nie wyrażają żadnego szacunku. Zapominacie, że stoicie przed istotą, której zawdzięczacie wszystko. Czujecie strach, chcecie uciec. Macie nawet żądania – zakończył z naciskiem na słowo „żądania”, które zabrzmiało jak wściekły syk. I w istocie tak było, pod koniec monologu Quetzalcoatl wyglądał wyjątkowo groźnie, mrużąc swoje oczy drapieżnika, strosząc pióra, a gdy mówił, pomiędzy jego wargami błyszczały ostre kły. Teotecoatl zadrżał na ten widok i odruchowo wcisnął się bardziej w kamienną ścianę, którą miał za plecami. Przełknął głośno ślinę i opuścił głowę. Pomimo strachu zdał sobie sprawę, że bóg ma rację. Jest stwórcą świata, poświęcił swoją krew, by stworzyć człowieka, walczył za bezpieczeństwo ludzi, zszedł dla nich nawet do Mictlan – świata zmarłych. Brunet zawsze głęboko wierzył, że Pierzasty Wąż czuwa nad nim i jego życiem. Co prawda rzucono go w ofierze… ale dzięki temu widzi swe bóstwo tuż przed sobą, całkowicie materialne i prawdziwe. To powinien być dla niego… zaszczyt.

Quetzalcoatl słyszał myśli swojej nowej ofiary i śledził je z niejakim zdziwieniem. Jeszcze nikt, żaden z głupców mu poświęconych, nie zdobył się na takie refleksyjne przemyślenia. Uniósł ze zdziwienia brwi, gdy ujrzał, jak człowiek klęka na jedno kolano i pochyla głowę.

- Wybacz mi, że zwątpiłem, panie, i daj mi jeszcze jedną szansę… - powiedział cicho Teotecoatl. Wilk, leżący w rogu pomieszczenia sapnął cicho na te słowa, jakby parskał śmiechem. Czarnowłosy mężczyzna uśmiechnął się z zadowoleniem i pochylił, by unieść szponiastą dłonią podbródek chłopaka. Zmusił go do spojrzenia w te niebezpieczne oczy.

- Zadziwiasz mnie, Teo, coraz bardziej mnie zadziwiasz… Masz wybaczone. Na razie… - na chwilę w złośliwym uśmiechu błysnęły kły – I nie mów mi „panie”. Nie mam manii wielkości, możesz się do mnie zwracać per Kukulcan. – dodał już spokojniej, zabierając dłoń. Aztek zerwał się gwałtownie z kolan na równe nogi.

- Ale to Twoje imię w wierzeniach Majów! Majowie to głupcy, którzy… - zaczął, ale ostrzegawczy syk zmusił go do milczenia.

- Właśnie dlatego żałuję, że was stworzyłem. I mam zamiar naprawić ten błąd… - powiedział chłodnym tonem Quetzalcoatl, patrząc w dół na chłopaka z zawodem. Teotecoatl rozszerzył w zdziwieniu oczy.

- Ja…jak to? Chcesz… - zaczął, ale przerwano mu.

- Zabić wszystkich ludzi. Tak. – wtrącił z brutalną dobitnością Pierzasty Wąż. Słysząc tę nowinę, młodemu Aztekowi, niedoszłemu łowcy, zakręciło się w głowie, a krew odpłynęła od twarzy. Poczuł nagłą falę strachu.

- Dla…dlaczego? – zdołał jedynie wydukać cicho.

- Ponieważ nie mogę już patrzeć na to, jak sami się zabijacie… Stworzyłem was z mojej własnej krwi. A wy przelewacie codziennie tę krew w postaci tysięcy ofiar. Głupcy, komu składacie te ofiary? Mnie? Po co narażałbym życie, by was tworzyć, tylko po to, żebyście sami siebie w końcu powybijali? Marnując krew, którą wam dałem wykazujecie się tylko brakiem szacunku do mnie i mojego poświęcenia… - powiedział, a właściwie wysyczał zirytowany bóg wiatry, nie zauważając nawet, jak znalazł się tuż przy chłopaku, wbijając ostre szpony w kamień tuż obok jego głowy. Opamiętał się dopiero, gdy usłyszał warczenie wilka. Odsunął się od przestraszonego chłopaka i przeklął się w duchu. Jest bogiem, potężną istotą, nie może pozwolić, by emocje brały nad nim górę. Spojrzał na swoją własność i ciężko westchnął. Ten dzieciak naprawdę się przestraszył, a to było bóstwu całkowicie nie na rękę.

- Nie obawiaj się, Ciebie nie zabiję. Jesteś ostatnią ofiarą, jaki mi złożono, i będziesz nią już na zawsze. – rzekł spokojnym głosem, chcąc nieco uspokoić chłopaka. Niestety, ten okazał się być altruistą, jak na złość.

- Moja wioska! Moja rodzina i przyjaciele… oni… nie mogą…- zaczął, gubiąc się we własnych słowach. Quetzalcoatl sapnął z irytacją.

- Ci Twoi tak zwani przyjaciele bez mrugnięcia okiem oddali Cię na pewną śmierć. Już dla nich nie istniejesz, nie pamiętają o Tobie i beztrosko żyją dalej. Zostałeś wpisany na listę strat i już nikt za Tobą nie tęskni – okrutna szczerość zabolała chłopaka, który jednak nie dał się złamać.

- Kłamiesz! – krzyknął. Mężczyzna przewrócił oczyma. A potem uśmiechnął się drwiąco kącikiem ust, ukazując jeden kieł.

- Krzycz więcej, zdenerwuj się… najlepiej będzie, jeśli złapiesz gorączkę, będziesz tak przyjemnie ciepły… - w końcu jest wężem, prawda? Wąż jest istotą zimnokrwistą i stałocieplną. Musi się regularnie nagrzewać. On jako bóg przeżyje bez ciepła, co jednak nie zmienia faktu, że jest ono bardzo, ale to bardzo przyjemne. Nim młody Aztek zdążył cokolwiek powiedzieć, został rzucony na poduszki. Po chwili poczuł, jak wężowe sploty unieruchamiają mu ręce, nogi, obejmują całą jego postać, całkowicie go krępują, poza głową nie zostawiając nawet fragmentu odsłoniętego ciała. Poza tym poczuł na sobie jeszcze stalowy uścisk ramion boga, który ułożył się obok niego wygodnie na poduszkach.

- To tak na wypadek, jakbyś zapragnął uciec… - wytłumaczył spokojnie, a dzieciak szarpnął się gwałtownie. Bezcelowo. Nie mógł się w ogóle ruszać. Jęknął cicho.

- Ścierpną mi wszystkie mięśnie… nie będę uciekać… sam powiedziałeś, że już nie mam dokąd… - spróbował słabej negocjacji jednak nie odniosło to żadnego efektu.

- Hsst, wiem, nawet nie udałoby Ci się uciec, widzisz tego wilka? – pytanie było retoryczne. Nie dało się nie zauważyć tej wielkiej, groźnej bestii. Teotecoatl pokiwał jednak głową i spróbował zmienić pozycję, gdy nacisk na nadgarstek stał się nieco zbyt bolesny. Poczuł zimne wargi tuż przy uchu. Mógł dać głowę, że bóg się złośliwie uśmiecha.

- Radzę ci się tak nie wiercić… gdy zasnę, będę działać instynktownie. Gdy ofiara próbuje się wymknąć i szarpie się, sploty tylko bardziej się zacieśnią. Mogą się połamać kosteczki. Dobranoc, Teo – wymruczał Pierzasty Wąż, a chłopak poczuł na uchu śliski, rozwidlony język. Zadrżał wbrew sobie i tej nocy miał spore problemy z zaśnięciem.